niedziela, 27 marca 2011

Dożynki 1935; Artykuł w Przewodniku Katolickim

Jakiś czas temu dzięki niesamowitemu szczęściu i dobrej woli sprzedającego weszłam w posiadanie Przewodnika Katolickiego z 1935 roku.

Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, iż w czasopiśmie tym znajduje się obszerny (jak na objętość gazety) artykuł o dożynkach w Żychlewie. Wydawałoby się, że wszystko na temat biskupiańskich dożynek zostało już powiedziane i napisane. Tymczasem dla mieszkańca Żychlewa może to być zupełnie nowe spojrzenie na temat zarówno dożynek jak i poprzedzających je żniw. Wszystkie zwyczaje związane z tymi wydarzeniami możemy obserwować z perspektywy postronnego świadka, dopiero zagłębiającego się w bogactwo biskupiańskich obrzędów. Okazuje się, że Żychlewo może być także uważane za kolebkę i centrum tych niezwykłych biskupiańskich tradycji.

Poniżej przedstawiam skany artykułu, przepisany tekst oraz powiększone i wyostrzone fotografie z artykułu.
 


Biskupiańskie Dożynki (wieniec z Żychlewa)
W okolicy słynnego Gostynia, w pradawnej polskiej okolicy leży drugie schludne wielkopolskie miasteczko Krobia. A tuż nad soszą Gostyń – Krobia widać piękną wioskę Żychlewo, jedną z tych kilkunastu wsi, które należą do tak zwanej Biskupizny, stanowiącej niegdyś przed dawnemi laty posiadłości ziemskie biskupów poznańskich. W tej właśnie okolicy spędziłam tego roku ostatnie tygodnie lata i w tej właśnie wiosce byłam na dożynkach biskupińskich.
W rozżarzonym do białości blasku słońca złociły się łany zbóż biskupiańskich. Stały martwe, nieporuszone, jakby w przeczuciu zbliżającej się śmierci. A wieśniak nie zwracał uwagi ani na kłujące, ogniem palące promienie, ani na pot lejący się z czoła. Jakby w jakiemś zapamiętaniu rozmachiwał ręce uzbrojone w ciężką, groźnie połyskującą kosę. Byle prędzej skosić, byle jak najwięcej!...
I padały raz za razem ścięte, dojrzałe kłosy zbóż.
A potem nocami na ścierniskach, wokół powiązanych snopków, poczęły się snuć ciemne, tajemnicze postacie. To warta nocna uzbrojona o zgrozo! w karabiny, która w dawniej spokojnej cnotliwej Biskupinie musi teraz pilnie każdej nocy czuwać, by złodziej prawowitemu gospodarzowi z przed nosa nie sprzątnął owocu całorocznej pracy! Ach kiedyż wrócą dawne błogie czasy w których zboże w polu było świętością nietykalną! Kiedy ludzie w obawie przed okrutną zimą nie będą go kradli!
Niebawem snopy znikną. Gdzieniegdzie ukażą się stogi, zaczernieje smutne ściernisko, a na niem tu i ówdzie jakby zapomniana mała kępa zboża, zostawiona bynajmniej nie przez przypadek. Biskupianin pamięta o starym zwyczaju, przekazywanym z ojca na syna. A zwyczaj to piękny świadczący o dobroci serca u tego ludu. Ostatni pokos żyta związuje wieśniak u góry, tuż pod kłosami i taki nieścięty snop zostawia dla bezdomnych kuropatw, które z chwilą skoszenia żyta, straciły swoje naturalne schronienie. – Teraz dopiero nadchodzi czas na prawdziwą zapłatę, jaka wieśniaka biskupiańskiego czeka na „wieńcu” czyli dożynkach. O tej zapłacie myśli on przez całe żniwa, ona dodaje mu otuchy i sił w tytanicznym wysiłku fizycznym, wysiłku, wydającym się ponad siły ludzkie.
Podczas żniw praca wre, tętni. Wszędzie wyczuwa się pospiech. Żeby tylko zdążyć, skosić przed deszczem, no i żeby wyprzedzić innych sąsiadów. To znane wśród biskupiańskich kośników współzawodnictwo, na Biskupiźnie ma raczej charakter inny. Biskupianie pilnie śledzą, która z wsi najwcześniej zakończy żniwa, mniej zaś pytają, który z gospodarzy najwcześniej skosi swoje zboże. Łączy się to z samym „wieńcem”. „Przodownikiem nie zostaje gospodarz, który najprędzej skosił, tylko ten, którego wybiorą dziewczęta, a jest nim zwykle jeden najbogatszych, który może pokryć znaczne wydatki, związane z tem honorowem wyróżnieniem.
Długo radzono w Żychlewie  u kogo by zrobić wieniec i komu go ofiarować, wreszcie uchwalono, że zabawa rozpocznie się u starej Maciejowej, a wieniec otrzyma znany z dowcipu Walek, syn bogatych gospodarzy, „który może się przecie wysadzić, bo i mo z czego”. W przeddzień wielkiego święta żniw, - „wieńca”, dziewczęta pokupiły wstążki biało- seledynowe, nici srebrne i złote, narwały pęki białych, maleńkich kwiatków, przynosząc to wszystko wieczorem do chaty Maciejowej. Nie zapomniały naturalnie o snopku najpiękniejszego, dojrzałego owsa, o paru wiązankach lnu i innego zboża.  W ciemnej izbie, zakopconej dymem z lampki naftowej, dziewczęta plotą wieniec. Do koła z drutu przyczepiają cztery pręty, które łączą w jeden wierzchołek. Powoli nagie, druciane ramiona znikają w gęstych splotach kłosów z najrozmaitszego zboża, poprzeplatanych tu i ówdzie białemi, drobnemi różyczkami. Przyczepiony do czubka pęk lnu, jak pióropusz dumnie sterczy nad wieńcem. Jeszcze trzeba przypiąć wstążki jedwabne, rozsnuć złociste nitki, które nakształt nici pajęczej utworzą cienką, mieniącą się tysiącem kolorów- siatkę i ... arcydzieło gotowe. Doprawdy: bajka nie wieniec! Płoną rozgorączkowane twarze dziewcząt, w rozszerzonych źrenicach odbija się wielkie, nie dające się opisać zadowolenie wewnętrzne. Toż to będą jutro podziwiać, a wychwalać jaki to zgrabny wieniec uplotły dziewuchy, a jak błyszczy, „jakby był zrobiony ze szczyrego złota!...”
Nazajutrz na godzinę czwartą naznaczono rozpoczęcie uroczystości. Od samego rana cała wieś podminowana. Po wszystkich drogach, ścieżkach snują się chłopcy. Dziewczęta w swych tęczowych, czystych strojach, „zdjętych jakby z igły” napełniają zwykle ciche zabudowania beztroską i weselem. Już na parę godzin przed oznaczoną godziną spacerują maleńkie dziewczynki, poubierane w białe czapeczki i wyszywane fartuszki. Nie mogą doczekać się tej wielkiej chwili. A i starsi ludzie zniecierpliwieni długiem czekaniem, to wychodzą przed chałupę, to siadają na przyzbie, nigdzie nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Nagle z drugiego końca wsi dochodzi cichy, brzęczący dźwięk dudków, który stopniowo wzrasta. Oprócz niskiego tonu bordunu, brzęczącego uparcie jak mucha, zaczyna się przebijać coraz wyraźniej piękna melodia ludowa. Ścieżką wąską, malowniczo biegnącą na szczycie dość wydatnego wzniesienia, idzie gęsiego „młodo kawalerka”, prowadzona przez dudziarza i skrzypka. Przy dźwiękach muzyki dochodzą do chaty Maciejowej. Dziewczęta czekają już na swych chłopców. Wszystkich witają gospodarze gościnnie zapraszający do izby, w której na stole, przykrytym białym obrusem leży na talerzu wieniec. Tłok robi się nie do opisania! Wydaje się, że lada moment, a chata pęknie pod naporem tylu gości. Chłopcy z miejsca podchodzą do bufetu- szafki z kieliszkami i „monopolką”, oczywiście odpowiednio do ciężkich czasów rozcieńczoną. Po przypiciu dla gospodarzy, wodzirej, w tym wypadku „przodownik”, trzymając kieliszek śpiewa wesoły wiwat:
„wiwat, wiwat panu memu,
Wiwat, wiwat mnie samemu,
Wiwat i tej pannie
Co tak ładnie patrzy na mnie”,
Którego melodję podchwytuje zkoleji muzyka. Po chwili młodzieniec prosi Panią Matkę „do przodka”. Parę otacza „młodo kawalerka”, która przytupując i klaszcząc w ręce, sunie raz w prawo, to znowu w lewo. A tymczasem Pani Matka, chwacka Maciejowa, zapomina o swej siedemdziesiątce i wywija, że aż podłoga trzeszczy, a z czoła młodzieńca spływa pot kroplisty. Gorzej już jest z Panem Ojcem. Drepcze pomału, podtrzymywany przez młodą, rosłą dziewczynę. Nogi odmawiają mu posłuszeństwa, w głowie się kręci... Biedaczysko po paru okrążeniach izby musi przykucnąć na ławie, żeby choć trochę tchu załapać. Młodzież tymczasem pije i tańczy na przemian. Dziewczęta powoli znikają z izby tanecznej. Dlaczego? Okazuje się, że z drugiej strony chaty, w maleńkiej, zamkniętej izdebce, odbywa się próba generalna śpiewu. Dziewczęta przypominają sobie tekst piosenek dożynkowych. Płynie piosenka za piosenką, śpiewana na jeden głos przez kilkanaście dziewcząt. Często tok melodji przerywa  w środku stojąca dziewczyna – dyrygent tego chóru – kiwająca rytmicznie ręką i głową. Jej wrodzona muzykalność nie może znieść różnych niedoskonałości. Podczas krótkich przerw padają jej uwagi: - Musicie śpiewać tak z przecinkami, a nie tak na oślep. Niebawem muszą wrócić do izby, gdyż „młodo kawalerka” zaczyna dobitnie „pyskować” zpowodu ucieczki swych partnerek. Zresztą czas już najwyższy opuścić gościnny dom gospodarzy i przenieść się do gościńca. Ruch robi się w całej zagrodzie. Z wszystkich stron znoszą ławki, krzesła, „bo do fotografiki trzeba się przecie ustawić” no i wszystko musi być równo rozgrupowane. Korowód rusza przez wieś, wzdłuż chałup i zagród, mijając poważne twarze starych gospodarzy i rozdziawione buzie najmłodszych. A słowa piosenki i dzwięki muzyki biegną daleko, płynąc na okoliczne pola i łąki. Karczma wita orszak wieńcowy. „Kawalerka wchodzi do gościńca, a przodownik staje we drzwiach, trzymając ręce w kieszeniach i paląc papierosa. Dziewczęta, z przodownicą na czele, która trzyma wieniec na talerzu, ustawiają sie przed schodami gościńca. Obok stają dudziarze, którzy grają pieśń dożynkową. Dziewczęta śpiewają chórem:
Niechaj będzie pochwalony
Jezus Chrystus nasz,
Przyszliśmy tu z naszym wińcem,
Bo już na nas czas.
Przyszliśmy tuz naszym wińcem
I z Panem Bogiem.
Stanęliśmy tu przed tobą,
Przed gościńca progiem.
Otwórzcie nam, moi mili,
Szybko wrota.
A bo nam się skończyła żniwna robota.

Przodownica wręcza przodownikowi wieniec, a ten zaprasza ją do tańca. Muzyka gra wiwata. Tancerz w jednej ręce trzyma wieniec, drugą obejmuje kibić partnerki; po przetańczeniu raz dookoła idą do bufetu na gorzałeczkę. Na zabawie wszyscy jedzą i piją – za darmo. Fundatorem jest przodownik, który musi pokryć koszta całej zabawy. Oprócz tego inny ma jeszcze ciężki obowiązek. Musi przetańczyć z wszystkimi dziewczętami, które są na zabawie. Przodownik jest po prostu rozrywany. Pamięta jednak o wszystkich i o wszystkim, pije ze wszystkimi i do wszystkich! W rogu izby, wysoko na stołach, zasiadają muzykanci. Dudziarz, młody chłopiec, gra dopiero na drugim wieńcu (pierwszy raz grał na dożynkach zeszłorocznych). Wszyscy zdają sobie sprawę, że daleko mu jeszcze do mistrzowskiej gry Maleszki, dudziarza, znanego w całym powiecie, ale zato młody duda, to rodowity Żychlewiak, możnaby go zatem pominąć... Możnaby mu odmówić tej wielkiej przyjemności grania na wieńcu? A dudziarz zdaje sobie sprawę z wielkiego zaszczytu i stara się zadowolić swych wymagających, wytrawnych znawców – grą jak najdoskonalszą. Gdy zaczyna grać, zapomina o bożym świecie. Policzki nadymają się, oczy krwią nabiełe biegają na wszystkie strony, chociąż nikogo i nic nie widzą, naerowe skurcze wykrzywiają twarz. Pale biegają wprawnie po przebierce, zakończonej główką figlarnego, z dzrewa śliwkowego wystruganego koziołka. Cała uwagę skupia na tem, by z „dymki” powietrze równomiernie przepływało do miecha skórzanego, z którego wychodzą dwie piszczałki. Jak z jakiegoś czarodziejskiego rogu obfitości płynie melodja za melodją, piosenka za piosenką, wprowadzając w niepohamowany szał taneczny rozbawioną młodzież. A nad głowami taneczników, w środku pułapu, zwisa symboliczny, piękny wieniec, upleciony z lekko kołyszących się kłosów, albo też z pięknie dobranych kwiatów, wyrosłych na żyznej, biskupiańskiej ziemi...
Bożena Czyżykowska

Orszak dożynkowy najprawdopodobniej na podwórzu Krajków (obecnie Kmiecików)

Nierozpoznane biskupianki

dudziarz z Żychlewa- najprawdopodobniej Ludwik Nawrocki (wuja Anieli Chudej)

Tańce przy gościńcu, w tle dom rodziny Zygmuntów

Kawalerka i gracze idący ścieżka prawdopodobnie "Widorami"

Anna Snela (w środku) na tle swojego starego domu, widok od północy

1 komentarz:

  1. swietny artykul, zdjecia jeszcze lepsze:) pozdrowienia...szymon

    OdpowiedzUsuń